poniedziałek, 27 grudnia 2010

Przybieżeli pasterze - Jan Karon


Do Mitford zawitała jesień. Po śniadaniu w barze Grill ojciec Timothy Kavanagh zagląda do Oksfordzkich Antyków, gdzie Andrew i Fred właśnie rozpakowują nową dostawę. Wśród towarów znajduje się szopka betlejemska – dwadzieścia gipsowych figurek, niektóre pomalowane na brzydkie kolory i nieco uszkodzone. Jej widok przywodzi na myśl ojcu Timowi wspomnienie innej szopki, przywiezionej przez jego prababcię z Irlandii. Jako dziecko zawsze rozkładał ją w czasie świąt. Wiele lat później, gdy był już dorosły, figurki uległy zniszczeniu. Ojciec Tim decyduje się kupić i odnowić gipsową szopkę, chociaż nie ma w tym zakresie żadnego doświadczenia. Zadanie jest niełatwe, a dodatkowo trzeba utrzymać rzecz całą w tajemnicy, gdyż szopka ma być niespodzianką dla żony pastora...

Jest to lekka i ciepła opowieść, która może być wytchnieniem od świątecznego zgiełku, ale też może umilić oczekiwanie na Boże Narodzenie, a później podtrzymać jego atmosferę. Wrażenia po lekturze? Niedosyt. Brakowało mi tego, że nie znam wcześniejszych losów pastora Kavanagha, Cynthii, Hope Winchester, J.C. Hogana i innych. Chyba zajrzę jeszcze kiedyś do Mitford ;-).

Książka przeczytana w ramach wyzwania „Znalezione pod choinką

Moja ocena: 4/6

czwartek, 23 grudnia 2010

Radosnych świąt!



Radosnych świąt Bożego Narodzenia, ciepłej rodzinnej atmosfery,
odpoczynku i wyciszenia,
domu przesyconego aromatami świątecznych potraw i świerku,
sporych stosików pod choinką,
a w Nowym Roku wszelkiej pomyślności i dużo czasu na czytanie książek :-)

piątek, 10 grudnia 2010

Noc przed Bożym Narodzeniem - Alice Taylor


Zapach muszkatowych rodzynków, które Ned sprowadzał do swojego sklepu. Skubanie gęsi z myślą o świątecznym obiedzie. Porządkowanie szkoły przed feriami. Czyszczenie komina dla Świętego Mikołaja. Listy z prośbami o prezenty. Wyprawa do lasu po ostrokrzew. Świąteczne porządki – froterowanie podłóg, mycie okien, kuchennych ścian i sufitu, bielenie wnęki na palenisko. Gromadzenie torfu i drewna na opał. Wybieranie „Blockeen na Nollag” – bożonarodzeniowej kłody. Świąteczne zakupy: herbata, mąka, trzy bożonarodzeniowe świece, butelki lemoniady, nowe płyty i pudełko mosiężnych igieł gramofonowych. Pieczenie ciast. Dekorowanie domu gałązkami ostrokrzewu. Ubieranie choinki. Nadziewanie gęsi i pieczenie szynki. Bożonarodzeniowa świeca w „lichtarzu” z rzepy, stawiana w oknie w wigilijny wieczór. Karty z życzeniami od krewnych rozsianych po świecie. Świąteczna kolacja, a potem wspólne słuchanie płyt i delektowanie się smakołykami. Wieszanie pończoch na wieszakach, aby Święty Mikołaj miał gdzie zostawić prezenty. I wielka radość o poranku przy wyciąganiu ich zawartości i rozpakowywaniu zawiniątek. Uroczysty obiad – nadziewana gęś z ziemniakami i rzepą, i biszkopt ze śmietanką na deser. Popołudniowe słuchanie muzyki, śmiech, gry i zabawy. Polowanie na strzyżyka w dniu św. Szczepana – śpiewanie po domach w przebraniu w zamian za datki. Poświąteczne dni wypoczynku i wzajemnych wizyt. Długie godziny spędzane z rodziną i sąsiadami, opowieści, śpiewy i tańce. Druga świeca stawiana w oknie w noc sylwestrową, na powitanie Nowego Roku. I trzecia – w wigilię Trzech Króli. Zdejmowanie świątecznych dekoracji. I oczekiwanie przez rok, na kolejne Boże Narodzenie.

Moja ocena: 5/6

niedziela, 5 grudnia 2010

Gasząc kaganek - Alice Taylor


„Gasząc kaganek” jest kolejną częścią wspomnień Alice Taylor. Autorka powraca myślą do czasów swojego dorastania. W krótkich rozdziałach opowiada o nauce w szkole średniej, a później w szkole gospodarstwa domowego prowadzonej przez zakonnice, o pierwszym balu karnawałowym, na który poszła w wieku 16 lat, i o pierwszym pocałunku. Opisuje także swoją pasję czytelniczą i sposoby zdobywania funduszy na książki. W tym samym czasie, w którym dorastała Alice, zmieniała się irlandzka wieś. Doprowadzono prąd, zbudowano wodociągi i kanalizację, palenisko zastąpił kuchenny piec, a na farmie pojawiły się maszyny rolnicze.

Książka ta w znacznej mierze uzupełnia część pierwszą, „Jak wolne ptaki”. Pojawiają się więc znani już czytelnikowi stara Nell i Bill, a także nowe postaci – Molly, która umiała robić piękne koronki oraz Mike i Maud, wyjątkowo szczęśliwe małżeństwo z rozsądku. Taylor opisuje życie codzienne w domu rodzinnym – jak gotowano na palenisku, jak prasowało się żelazkiem na duszę – co było prawdziwą drogą przez mękę, i jak wyglądało cotygodniowe pranie. Podaje również przepis na „pychotkę”, o którym to smakołyku wspominała w poprzedniej książce. „Pychotka była pociechą na każdą okazję. Koiła niemowlęta, uspokajała stresy męskiej menopauzy, kobietom zastępowała estrogen, a w starości niosła ostatnią pociechę w obliczu spustoszeń wywołanych upływem czasu” (s. 39).

Wydanie to ma przepiękną okładkę z ilustracją Marka Szala, doskonale oddającą jej atmosferę i treść. Taylor opowiada o minionych czasach zajmująco i z humorem, dlatego czyta się ją z niezmienną przyjemnością.

Moja ocena: 5/6

sobota, 13 listopada 2010

Muzyka fal - Sara MacDonald


Nie pamiętam, kiedy z taką przyjemnością, i tak lekko czytało mi się książkę, która wcale lekka ani błaha nie jest. I wiem, że nie będę w stanie oddać jej piękna – bo skoro wszystko jest tak, jak powinno być, to co tu jeszcze pisać?...
Dom blisko morza, na wybrzeżu Kornwalii, należy do Marthy i Freda Tremainów. Mimo podeszłego wieku i związanych z nim dolegliwości, nie tracą pogody ducha i cieszą się życiem takim, jakie jest. Ich córka Anna jest wziętym londyńskim prawnikiem, syn Barnaby dzieli swój czas pomiędzy obowiązki pastora a opiekę nad rodzicami. Wnuczka Lucy (córka Anny) pragnie żyć swoim życiem, jednak żal jej opuszczać dziadków i Barnaby’ego, którzy dali jej tyle ciepła. Przygotowując się do wyjazdu, Lucy zagląda na strych, chcąc zostawić tam część swoich rzeczy. Znajduje tam stary kufer, a w nim dokument, z którego wynika, że jej matka nie urodziła się w 1945 r. w Londynie, ale cztery lata wcześniej w Warszawie. Tym sposobem wpada na trop rodzinnej tajemnicy, pilnie strzeżonej przez wiele lat. Dotąd Lucy, podobnie jak Anna i Barnaby, żyła w przeświadczeniu, że Martha bezpiecznie przedostała się – pozostawiając najbliższych – z ogarniętej wojną Polski do Anglii, gdzie poznała Freda. Prawda jest jednak znacznie bardziej bolesna...

Stopniowo odsłaniając przeszłość, powracającą we wspomnieniach, autorka pozwala czytelnikowi domyślać się losów bohaterów. Świetnie oddała realia II wojny światowej – co pewnie potraktowałabym jako rzecz naturalną, gdybym nie przeczytała wcześniej „Malińskiego”. Pokazała też, jak nienawiść i uprzedzenia potrafią sprawić, że jeden naród będzie dążył do unicestwienia drugiego. I że jest to nieodłącznie związane z człowieczeństwem: Tristan, narzeczony Lucy, oddelegowany do Kosowa, obserwuje taką samą nienawiść i okrucieństwo Serbów względem Albańczyków, jakie przejawiali Niemcy wobec Żydów. Ale duch ludzki ma w sobie ogromną siłę i niezłomność. Mimo wojennych przeżyć, powracających w sennych koszmarach, Martha umiała cieszyć się życiem – miłością Freda, swoją rodziną, domem, ogrodem, okolicą. To ostatnie wcale nie jest trudne. Kornwalia w powieści MacDonald jest miejscem spokojnym i bezpiecznym, gdzie słychać szum morza i krzyki mew, i można chodzić na długie spacery pustą plażą.

Wśród zalet tej powieści należy wymienić jej język – prosty, potoczysty, a także świetnie nakreślone postaci. Martha i Fred budzą ogromną sympatię; Anna za każdym razem przyprawiała mnie o zgrzytanie zębów. Lucy i Kate (opiekunka Marthy i Freda) są mi bliskie ze względu na swój sposób postrzegania świata. A w Barnabym urzekła mnie jego mądrość i opanowanie.

W tej książce jest wszystko – ból, nienawiść, niewyobrażalne cierpienie, rozpacz, nadzieja, ciepło, bezpieczeństwo, radość życia. Co chwilę do niej sięgam, kartkuję, podczytuję fragmenty. Świetna. Nie mogę się z nią rozstać.
Moja ocena: 6/6

niedziela, 31 października 2010

Jak wolne ptaki - Alice Taylor


Październik był miesiącem wytężonej pracy, dlatego tę niewielką (135 stron) książeczkę czytałam aż dwa tygodnie... Listopad zapowiada się spokojniej, mam więc nadzieję, że będę mogła więcej czasu poświęcić mojemu ulubionemu zajęciu :).

Alice Taylor wraz z sześciorgiem rodzeństwa wychowywała się na farmie z Lisnasheoga, gdzie rytm życia wyznaczały pory roku. W swoich wspomnieniach opisuje funkcjonowanie gospodarstwa rodziców: sadzenie ziemniaków i zbóż, doglądanie maciory i jej prosiątek, dojenie krów rano i wieczorem, sianokosy, świniobicie. Praca na farmie była ciężka, mimo to autorka, jej bracia i siostry "mieli czas być dziećmi; mogli wzrastać naturalnym tempem w bliskości ziemi" (s. 7, 9). Niedziela była dniem całkowitego odpoczynku. Przed południem cała rodzina jechała dwukółką na mszę; później był czas na zakupy, spotkania z rodziną i sąsiadkami. Ojciec zaglądał do pubu, zaś dzieci szły wymienić książki w bibliotece. "Wertowanie książek i namyślanie się, co wypożyczyć, trwało długo, ale otwierało przed nami nowe horyzonty" (s. 47).

Taylor wspomina także sąsiadów, którzy byli ludźmi nietuzinkowymi. Ekscentryczną Nell, która nie przejmowała się opinią innych. Billa, który był świetnym towarzyszem dziecięcych zabaw. Starego George’a, dziwaka i pieniacza, umiejącego w inteligentny sposób ośmieszyć władzę. W książce jest też wiele innych ciekawych opowieści. Autorka opisała m.in. zwyczaj urządzania Stacji, czyli mszy świętej w domu, na którą zjeżdżali się wszyscy sąsiedzi z najbliższej okolicy. Przygotowania zwykle zaczynały się kilka miesięcy wcześniej; chociaż stara Nell wykazała się przy tej okazji zgołą odmiennym podejściem... Tego jednak nie będę opisywać, żeby nie odbierać nikomu przyjemności czytania :).

Książka jest napisana pięknym, prostym językiem, nie brak w niej też dobrego humoru, czego przykładem może być ten fragment: "Wprowadzenie tej długiej, ciężkiej, nieporęcznej maszyny [młockarni] na gumno trwało bardzo długo. Była to skomplikowana, ciężka operacja, prawdziwa męka i najlepszy moment dla kogoś, kto chciał się nauczyć nowych przekleństw" (s. 93). Prawdziwą perełką jest jednak opowiadanie, jak wyglądała opieka nad kurami, które przyjaciółka matki Alice podrzucała im latem, gdy wyjeżdżała z mężem na wakacje. Można się spłakać ze śmiechu czytając, jak wzajemne animozje kur-rezydentek i kur-gości uprzykrzały życie domownikom :).

Wspomnienia Alice Taylor to idealna lektura na długie jesienne wieczory. Refleksyjna, zabawna i pełna ciepła, sprawdza się jako wytchnienie po ciężkim dniu.

Moja ocena: 5/6

niedziela, 3 października 2010

Maliński – Síofra O’Donovan


Zwykle nie obiecuję sobie zbyt wiele po lekturze, bo wolę być przyjemnie zaskoczona niż niemile rozczarowana. Mimo to oczekiwałam, że „magiczna irlandzka opowieść o Polsce i Polakach” przypadnie mi do gustu, bo jeśli chodzi o literaturę irlandzką, mam jak do tej pory same pozytywne doświadczenia (przeczytałam jej sporo jeszcze przed założeniem bloga). Tymczasem „Maliński”, debiut literacki Síofry O’Donovan, wzbudził we mnie mieszane uczucia.

Jest to historia dwóch braci Malińskich, Stanisława i Henryka, rozdzielonych przez wojnę. Gdy Niemcy wkraczają do Lwowa, ich matka razem z synami ucieka z majątku. Po drodze Henryk urządza awanturę o pozostawioną zabawkę – czerwoną kolejkę. Matka wraca z nim do dworku, ale tam już są Niemcy. Stanisław trafia do Krakowa, do ciotki Magdy, zaś jego matka Elżbieta razem z Henrykiem zostają uwięzieni w swoim domu, pod jednym dachem z okupantami. Po wojnie Stanisław zostaje w Krakowie, Elżbieta i Henryk trafiają do Irlandii. Z czasem nawiązują listowny kontakt. Po śmierci matki Henryk przyjeżdża do Polski, aby spotkać się z bratem, którego nie widział od czterdziestu dziewięciu lat.

Żadnemu z braci nie powiodło się w życiu osobistym, każdy ma też fałszywe wyobrażenie o losach tego drugiego. Stanisław boryka się z nudą, monotonią i szarzyzną życia w komunistycznej Polsce, z kolejkami po jedzenie i brakiem nadziei. Sądzi, że Henrykowi w Irlandii powodzi się lepiej, zwłaszcza że Elżbieta ponownie wyszła tam za mąż. Brat pozostał dla Stanisława „małym, zepsutym chłopczykiem, który zabrał mu matkę”. Z kolei Henryk myśli, że Staś w Krakowie opychał się ciastami ciotki Magdy (którymi miała zwyczaj częstować ich przy każdej wizycie), podczas gdy on z matką cierpiał głód we Lwowie. Boryka się też z ogromnym poczuciem winy, wypierając ze świadomości swoją odpowiedzialność za to, co się stało. Jest przekonany, że to matka chciała wrócić po kapelusze, dlatego traktuje ją lekceważąco i pogardliwie, jest arogancki i odpychający. Fałszywie interpretuje też to, co się działo we Lwowie, gdzie Elżbieta była stale wykorzystywana seksualnie przez Oberscharführera Hansa Hilbiga, stacjonującego w ich dworku. Dorosły Henry tłumaczy to sobie miłością Niemca do jego matki, i myśli o nim jako o zastępczym ojcu, chociaż Hilbig w napadzie szału odciął mu duży palec stopy.

Autorce udało się znakomicie pokazać, jak wojna naznaczyła życie obu braci. Wiarygodnie nakreśliła ich portrety psychologiczne. Odniosłam jednak wrażenie, że nie orientuje się zbyt dobrze w realiach II wojny światowej, zwłaszcza jeśli chodzi o postępowanie nazistów wobec Polaków. Nieprawdopodobna wydaje mi się zarówno sytuacja, w której podczas rewizji w pociągu żołnierz niemiecki zostawia Stanisławowi zegar ojca tylko dlatego, że szuka bimbru, jak i fakt przetrzymywania przez całą wojnę właścicielki dworku pod jednym dachem z oficerem SS. Drażniło mnie też, że imiona bohaterów niemal w ogóle nie są odmieniane ani zdrabniane. Spodziewałam się więcej po książce chwalonej przez irlandzką krytykę.

Powieść jest dedykowana Piotrowi Skrzyneckiemu, którego autorka sportretowała jako Piotra Salickiego.

Moja ocena: 3,5/6

piątek, 17 września 2010

Boska trucizna – Anton Cziż


Akcja rozgrywa się na początku 1905 roku, w Petersburgu ogarniętym nastrojami rewolucyjnymi. Dozorca znajduje w śnieżnej zaspie martwą młodą kobietę. Śledztwo prowadzi radca kolegialny Rodion Gieorgijewicz Wanzarow. Z pozoru proste dochodzenie szybko zaczyna się komplikować. Nie można określić przyczyny śmierci kobiety, w dodatku kolejną ofiarą jest podejrzany o jej zabójstwo profesor Sieriebriakow. W sprawę są zamieszane tajemnicze kobiety w woalkach oraz tajne carskie służby. Do tego ktoś grozi Wanzarowowi i jego rodzinie...

Autor jest nazywany w Rosji drugim Akuninem, ale moim zdaniem to krzywdząca opinia. Akunina rzuciłam po kilkunastu stronach, od „Boskiej trucizny” nie mogłam się oderwać. Misterna intryga, klarowny język i wyborne poczucie humoru autora sprawiają, że książkę czyta się z przyjemnością. Dodatkowym smaczkiem jest obecność znanej postaci historycznej, która pojawia się pod koniec powieści. To pierwsza książka z serii o Wanzarowie – jeśli zostaną wydane kolejne, z pewnością po nie sięgnę.

Moja ocena: 4,5/6

niedziela, 12 września 2010

Bar dobrych ludzi – J.R. Moehringer


Manhasset, przedmieścia Nowego Jorku, dzielnica Irlandczyków i Włochów. Stał tam bar Dickens (później Publicans), urządzony tak, jakby go w całości przeniesiono z irlandzkiego hrabstwa Donegal. Wychowywany bez ojca JR tam właśnie szukał towarzystwa mężczyzn, którego na co dzień mu brakowało. Z czasem bar stał się dla niego miejscem, gdzie świętował sukcesy i przetrawiał porażki, szukał odpowiedzi na nurtujące go pytania.

Wspomnienia Moehringera są jednocześnie hymnem na cześć Dickensa, zapisem trudnego dorastania, historią wielkiej i niespełnionej miłości oraz opowieścią o tym, co kształtowało przyszłego dziennikarza i pisarza, laureata nagrody Pulitzera. Autor opisuje dom, w którym się wychowywał, i ludzi, którzy wywarli nań największy wpływ. Matkę, wszelkimi siłami próbującą samodzielnie utrzymać siebie i syna. Dziadka ekscentryka, który wobec obcych umiał być czarującym człowiekiem, ale domownikom uprzykrzał życie. Wujka Charlie’go, który wraz z kolegami z baru zabierał małego JR na plażę. Księgarzy Billa i Buda, którzy zadbali o jego rozwój duchowy i skłonili, aby złożył dokumenty na wymarzony uniwersytet w Yale. I nieobecnego ojca, z którym spotkał się zaledwie kilka razy w życiu.

Mnogość wątków sprawia, że można by pisać o tej powieści jeszcze długo, a i tak nie udałoby się oddać jej uroku i klimatu. „Bar dobrych ludzi” jest napisany pięknym, prostym językiem, nie brakuje w nim humoru. To jedna z tych książek, które czyta się zachłannie, nie chcąc jednocześnie, aby się skończyły.

Moja ocena: 6/6

czwartek, 26 sierpnia 2010

Wróciłam...

...już tydzień temu, ale miałam sporo rzeczy do zrobienia i spraw do załatwienia, na bloga zabrakło mi czasu. Byłam nad cudownym polskim morzem (trzeba korzystać póki czas; gdy postawią elektrownię atomową, na pewno już tam nie pojadę) i w stolicy. Trójmiasto fascynuje mnie nieodmiennie, zwłaszcza Gdańsk, moje ulubione miasto ex aequo z Krakowem. Fotografuję aparatem analogowym, dlatego zdjęć nie zamieszczę – wybaczcie.

Jeśli będziecie mieli okazję, zajrzyjcie do Księgarni Café Fikcja w Gdańsku-Wrzeszczu. To miejsce ma dobrą atmosferę, dzięki czemu przyjemnie się tam przesiaduje, podczytując i oglądając książki, niespiesznie pijąc kawę i delektując się znakomitym ciastem. Przytulne wnętrze, pełne regały i owo magiczne „coś” sprawiają, że to wymarzony azyl dla bibliofilów, książkoholików i... łasuchów ;-).

Działo się tyle, że przeczytałam zaledwie kilkadziesiąt stron zabranej w podróż powieści. A ponieważ niepostrzeżenie wróciłam do brzydkiego zwyczaju czytania kilku książek naraz, kolejne wrażenia z lektury pojawią się, gdy uda mi się którąś skończyć :-).

czwartek, 5 sierpnia 2010

Mamuśka – Brendan O’Carroll


Akcja rozgrywa się w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, w jednej z dublińskich dzielnic. Agnes Browne po śmierci męża musi sama wychowywać siedmioro dzieci. Pogodzona z losem, stara się zapewnić byt rodzinie. A życie stawia przed nią niełatwe wyzwania. Musi poradzić sobie z dojrzewaniem najstarszego syna Marka, poważną chorobą przyjaciółki, i z siostrą zakonną, która nadużyła swojej nauczycielskiej władzy wobec jej córki. Ponadto Mark czuje się głową rodziny i chce jak najszybciej pójść do pracy, podczas gdy matka wolałaby, aby uczył się dalej i zdobył dobry zawód. Kiedy Agnes potrzebuje oderwać się od codzienności, słucha płyt Cliffa Richarda i marzy, by z nim zatańczyć.

Powieść jest obrazem irlandzkiej rodziny, która w domu nieraz drze koty, ale poza nim tworzy zwarty klan, pomagając sobie i wspierając się wzajemnie. Autor książki jest popularnym w swoim kraju aktorem komediowym, więc nie brakuje tu dobrego humoru, choć niektóre sceny przypominają skecze kabaretowe. Nie jest to proza tak znakomita jak powieści Roddy’ego Doyle’a, mimo to warto po nią sięgnąć. Także ze względu na jej przesłanie: czasem świat, pełen chaosu, tragedii, smutku i zagonienia, zatrzymuje się nagle i staje na głowie; tylko po to, żeby ziściło się czyjeś marzenie... (s. 162).

Moja ocena: 4,5/6

PS. Jutro wyjeżdżam na dwa tygodnie. Wszelkie zaległości blogowe będę nadrabiać po powrocie :).

sobota, 31 lipca 2010

Kto chciałby umrzeć w Toskanii – Michael Böckler


Maksymilian Mauritz, monachijski kardiochirurg, u szczytu kariery przeżywa wypalenie zawodowe. Decyduje się porzucić praktykę i wyjechać do Toskanii, na zaproszenie swego przyjaciela – prawnika Fausta Brunetty, którego niegdyś zoperował. Maks zwiedza, próbuje specjałów lokalnej kuchni, delektuje się toskańskimi winami (w rozsądnych ilościach). Zauroczony pięknem regionu postanawia tu osiąść i kupuje dom. Poznaje też fascynującą kobietę, z którą zaczyna się spotykać. Wydawałoby się, że osiągnął upragniony spokój... ale wówczas dochodzi do serii tajemniczych i niepokojących wydarzeń. O wyjaśnienie sprawy Maks prosi znajomego detektywa. I coraz bardziej zaczyna obawiać się o swoje życie...

Książka jest nie tylko kryminałem, ale też przewodnikiem po Toskanii, co wydaje się średnio udanym eksperymentem. Wplecione w fabułę takie informacje jak toskańskie pochodzenie Napoleona Bonapartego, historia miłości mnicha-malarza Filippo Lippiego do nowicjuszki Lukrecji Buti, czy to, że Piza była niegdyś miastem portowym, są bardzo interesujące i czyta się je z przyjemnością. Natomiast szczegółowe opisy wędrówek Maksa ulicami miast oraz zwiedzanych przez niego obiektów, nużą i szybko ulatują z pamięci, zwłaszcza że nie towarzyszą im zdjęcia ani plany tras. Mogą zaciekawić chyba tylko czytelnika, który Toskanię dobrze zna. Intryga kryminalna nie jest zbyt skomplikowana, łatwo odgadnąć, kto zagraża Maksowi... Mimo to książka trzyma w napięciu do samego finału.
Na końcu znajduje się dość obszerny aneks dotyczący wymienionych w tekście miejsc, sławnych ludzi związanych z regionem, a ponadto zawierający adresy hoteli i restauracji, a nawet przepisy kulinarne.
Podsumowując: książka nieskomplikowana, przewidywalna, ale dla odprężenia można przeczytać.

Moja ocena: 3,5/6

Od wczorajszego popołudnia jestem już na urlopie, hura hura! :) Niestety Nowe Horyzonty się kończą... a ja się dopiero rozkręciłam, i mogłabym oglądać, i oglądać... ;)

czwartek, 22 lipca 2010

Podzielić się szczęściem

Panujące upały sprawiają, że trudno jest mi się skupić nad bardziej wymagającą lekturą. Postanowiłam zatem zrobić sobie przerwę i sięgnąć po kolejny tom czytanej od ponad pół roku, równolegle z innymi książkami, serii autorstwa Lilian Jackson Braun. Tym razem padło na „Kota, który obrabował skarbonkę”. Natrafiłam tam na ciekawą historię. Otóż jedna z bohaterek serii, Mildred Riker, jako że miała w poprzednich latach wiele szczęścia, zaczęła upuszczać w różnych miejscach jednocentówki otrzymane wraz z resztą w sklepie. Rozrzucała je, aby mógł je znaleźć ktoś inny, i by sprawiło mu to przyjemność. Jak Wam się podoba ten pomysł? :)

Nie szukam specjalnie grosików na ulicy, ale zwykle schylam się po nie, a potem chowam do portfela i puszczam w obieg. A czy Wy podnosicie znalezione na ulicy monety? Każdy nominał czy tylko grubsze? ;-) Wkładacie prawą ręką do lewej kieszeni? Zbieracie je na szczęście czy wydajecie przy najbliższej okazji? Będę wdzięczna za odpowiedzi :)

niedziela, 11 lipca 2010

Smak miodu - Salwa an-Nu'ajmi


Arabska bibliotekarka, pracująca w jednej z europejskich bibliotek uniwersyteckich, otrzymuje propozycję napisania referatu na konferencję naukową poświęconą literaturze erotycznej. Jej pasją są teksty klasyków arabskich o miłości cielesnej, dlatego zgadza się bez wahania. Podczas przygotowywania referatu wraca myślą do własnych miłosnych doświadczeń. Wyjeżdża także do Tunisu, aby zbierać tam opowieści ludzi o ich życiu intymnym.

Opisane tu historie nie są charakterystyczne dla kultury arabskiej, ale uniwersalne, będące udziałem ludzi w wielu zakątkach globu. Jest zatem opowieść o sąsiadce, która uciekła z młodym kochankiem, dziewczyny, której matka wybrała męża – choć córka kochała innego, zdradzonej masażystki. Główna bohaterka wspomina swoich mężczyzn, w tym Myśliciela, który musiał być dla niej kimś więcej niż tylko kochankiem, skoro dzieli swoje życie na „przed nim” i „po nim”. Przygotowania do konferencji skłaniają ją też do rozważań nad znaczeniem hammamu w kulturze, społeczną hipokryzją, a także nad językiem, jakim opisywana jest sfera ludzkiej seksualności. Konstatuje, iż ten obszar życia w kulturze arabskiej spowity jest zasłoną milczenia, która czasem spada – na emigracji.

Sama bohaterka niewiele mówi o sobie i wymyka się jednoznacznym ocenom. Ma męża i kolejnych partnerów. Deklaruje, że nie wie, czym jest miłość, że interesuje ją wyłącznie pożądanie. A jednak związek z Myślicielem budzi w niej niespodziewane odczucia – niepokój, lęk, a w końcu ból po rozstaniu. Czy rzeczywiście łączyło ich tylko wzajemne pożądanie, czy to było coś więcej? Czy bohaterka boi się miłości?

Czy skandalem jest zrobienie czegoś, czy też tego wyjawienie? (...) Skandalem była tajemnica. Tajemnica nie jest już tajemnicą (s. 154-155). Czy tylko po to powstała ta książka? To chyba trochę za mało.

Moja ocena: 4/6

środa, 30 czerwca 2010

Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek - Mary Ann Shaffer, Annie Barrows


Urocza, zabawna i ciepła – to bardzo trafne określenia tej epistolograficznej powieści, choć opowiada ona o niełatwych czasach. Tytułowe Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek powstało z potrzeby chwili. Skupiło ludzi, którzy znali się od lat, ale nie łączyły ich bliższe relacje. Z czasem jednak stali się bliskimi przyjaciółmi, a Stowarzyszenie pomogło im oderwać się na chwilę od przykrej codzienności i przetrwać trudy wojny. Wielu z nich wcześniej nie czytało systematycznie, zapewne dlatego z początku opowiadali o przeczytanych lekturach chłodno i rzeczowo. Z czasem jednak spotkania klubu przerodziły się w pełne emocji dyskusje. Jego członkowie nie wahali się śmiało wypowiadać swoich opinii o takich dziełach jak „Rozmyślania” Marka Aureliusza (Nuda maruda i tyle, ten Marek Aureliusz. W kółko bajdurzy, co zrobił, a czego nie zrobił. [s. 160]) czy też antologia w wyborze irlandzkiego noblisty (Wiersze wybrał gość nazwiskiem Yeats, kompletnie bez sensu! Kto to w ogóle jest i co on wie o poezji? [s. 72]).

Autorkom świetnie udało się pokazać, jak czytanie książek może zbliżyć ludzi, ale też z jakich powodów po nie sięgają – ambicjonalnych (Mój najlepszy przyjaciel, jeszcze z lat dziecinnych, zadziera nosa, bo coś przeczytał, a ja nie [s. 159]), aby zdobyć kobietę (Kobiety lubią poezję. Wystarczy szepnąć gładkie słówko, a miękną jak wosk i tylko mokra plama zostaje [s. 70]), albo po prostu dla poprawy humoru [s. 53].

Nie mniej istotnym wątkiem powieści jest okupacja niemiecka Wysp Normandzkich. Początkowo wiązało się to z pewnymi niedogodnościami życia codziennego. Z czasem jednak mieszkańcy Guernsey zaczęli odczuwać takie jej konsekwencje jak głód, brak środków czystości, rekwirowanie domów czy wysyłanie do obozów koncentracyjnych, co spotkało m.in. jedną z głównych bohaterek tej opowieści.

Postacie pojawiające się w tej książce są nakreślone żywo, z humorem i dużą dozą sympatii. Dzięki nim Guernsey jawi się jako przyjazne człowiekowi miejsce, które chciałoby się jak najszybciej odwiedzić. Warto też wspomnieć, że książka ma ładnie skomponowaną okładkę w przepięknym kolorze przydymionego błękitu. To lektura lekka i przyjemna, ale nie błaha. Polecam serdecznie!

Moja ocena: 5/6

niedziela, 20 czerwca 2010

Dziennik irlandzki - Heinrich Böll


Heinrich Böll pierwszy raz przyjechał do Irlandii za namową Grahama Greena. Wraz z rodziną zatrzymał się w domku letniskowym na wysepce Achill, na zachodzie kraju. Kilka lat później kupił tam stary rybacki dom, w którym spędzał wakacje z żoną i dziećmi, pisał i odpoczywał. „Dziennik irlandzki” zawiera osiemnaście opowiadań stworzonych na podstawie obserwacji życia na Zielonej Wyspie. Edycję z 2007 roku zdobią świetne fotografie Joanny Gromek-Illg, która blisko pięćdziesiąt lat po wydaniu „Dziennika...” pojechała śladami Bölla, i odnalazła taką Irlandię, jaką opisał. Jej autorstwa jest też posłowie z wieloma interesującymi informacjami.

„Dziennik irlandzki” to niewielka objętościowo książeczka (146 stron), a zaskakuje bogactwem i różnorodnością tematów. W Irlandii opisywanej przez Bölla policjant zatrzymujący samochód do kontroli drogowej rozmawia z kierowcą o tym, jaka była pogoda w dni, gdy rodziły im się wnuki, a jaka, kiedy żonie jednego z nich wyrwano ząb trzonowy. Seans w kinie, wyznaczony na godzinę dwudziestą pierwszą, rozpoczyna się wówczas, gdy zbiorą się wszyscy księża, miejscowi i letnicy; a zbierają się niespiesznie, bo przecież „kiedy Pan Bóg stworzył czas – stworzył go dosyć dla wszystkich”. Irlandia w tamtym okresie była krajem biednym, pełnym opustoszałych wiosek i domów wystawionych na sprzedaż, krajem, z którego wielu musiało emigrować w poszukiwaniu pracy. A jednak Irlandczycy zachowywali pogodę ducha, kwitując niemiłe zdarzenia zwrotem „mogło być gorzej” lub „nie martwiłbym się tym”.

Zachwyciły mnie szczególnie dwa opowiadania. Pierwsze to „Mayo – God help us”. Böll, nie mogąc z powodu wczesnej godziny wymienić pieniędzy w kantorze, był już zdecydowany wynająć pokój w hotelu i czekać na ranny pociąg do Westport następnego dnia. Zawiadowca stacji Dublin wyliczył, że pobyt w hotelu będzie kosztował tyle samo co podróż pociągiem, i zaoferował rodzinie Böllów przejazd na kredyt. Na miejscu zaś okazało się, że w Westport nie można wymienić pieniędzy, i trzeba je w tym celu przesłać do Dublina... Drugim opowiadaniem jest „Jeśli Seamus chce się napić...” – kwintesencja irlandzkiego humoru, absolutne mistrzostwo, którego nie da się streścić; trzeba przeczytać.

Czytam tę książkę od kilku dni, wracam do poszczególnych fragmentów – i wciąż mam wrażenie, że jej tak naprawdę nie przeczytałam; że umknęło mi zbyt wiele, że nie doceniłam należycie jej walorów, piękna języka. W pełni zasługuje na nadane jej miano „najmniejszego arcydzieła świata”.

Moja ocena: 6/6

środa, 9 czerwca 2010

Miłość i jej następstwa - Sulaiman Addonia


  1. Co ja mam w sobie takiego, że mężczyzna na mój widok musi zapłonąć występną żądzą? Z jakiej racji mam się przejmować, czy on skończy w niebie czy w piekle, dlaczego muszę cierpieć przez jego słabość? Jestem tylko kobietą, kobietą, która chce być wolna. (s. 270)
Historia rozgrywa się w Arabii Saudyjskiej końca XX wieku. W kraju, gdzie mężczyzni i kobiety żyją w dwóch odrębnych światach, młody imigrant Naser spotyka dziewczynę, która wyznaje mu miłość. Początkowo kontaktują się za pomocą listów upuszczanych przez dziewczynę; z czasem znajdują sposób, aby się spotykać. W miarę jak ich uczucie się rozwija, zaczynają marzyć o wspólnym życiu gdzieś, gdzie oboje byliby wolni. Decydują się podjąć ryzyko i spróbować spełnić to marzenie.

To opowieść o niesamowitej sile miłości, która potrafi przezwyciężyć wszystkie przeszkody i pokonać wszelkie bariery. Miłość to siła nadprzyrodzona, tak jak księżyc, słońce i grawitacja. Nie powstrzyma jej żaden człowiek, nawet najpotężniejszy i najbardziej bezwzględny. (s. 212)
To także obraz życia w bogatym państwie, które stwarza wiele możliwości, ale tylko swoim obywatelom. Imigranci nie mają możności zdobycia dobrej pracy, zamknięte są przed nimi uniwersytety. Każdy imigrant musi mieć swojego kafila - opiekuna biorącego zań odpowiedzialność. Kafil zyskuje w ten sposób władzę nad człowiekiem, za którego poręczył, i często to wykorzystuje, dopuszczając się nadużyć. Los imigranta skazanego na nisko płatne posady, uzależnionego od kafila, wykorzystywanego, jest ciężką walką o przetrwanie.

Świat kobiet jest niemal całkowicie zamknięty przed mężczyznami. O tym, jak ma wyglądać ich życie, decydują ojcowie, później mężowie. Los ukochanej Nasera dzieli wiele kobiet w tym kraju. Fiore jest tajemnicą - niewiele o niej wiadomo oprócz tego, że chciałaby być fotografem, a czytelnik do końca nie poznaje jej prawdziwego imienia. Ale jest też feministką, która czyta zakazane książki, i która miała odwagę zawalczyć o miłość, o mężczyznę, którego pokochała. Ponadto autorowi udało się pokazać, że ograniczenie swobody kobiet jest również ograniczeniem swobody mężczyzn. Te same religijne nakazy, które każą kobietom zakrywać się abajami i zabraniają rozmawiać z mężczyznami, skazują tych ostatnich na przebywanie tylko we własnym towarzystwie - przynajmniej dopóki się nie ożenią.

Ta opowieść przykuwa uwagę już od pierwszych zdań i wywołuje żywe emocje. Czyta się ją jednym tchem. Biografia autora częściowo pokrywa się z losami Nasera, co pozwala wnioskować, że świetnie zna on realia, które opisuje. Im bardziej zagłębiałam się w tę historię, tym częściej zastanawiałam, jaki będzie jej finał. Nie chciałam, aby skończyła się źle, ale cukierkowy happy end też byłby nie do przyjęcia. Nie zdradzę zakończenia, ale myślę, że jest wiarygodne. I jeszcze jedno - ostatnie zdanie w tej książce. Wyrwane z kontekstu jest banałem. Jako puenta tej opowieści ma ogromną siłę.

Moja ocena: 6/6

poniedziałek, 31 maja 2010

Boskie sekrety siostrzanego stowarzyszenia Ya Ya - Rebecca Wells


Założyłam bloga zbyt późno, by przystąpić do wyzwania Amerykańskie Południe, nie powstrzyma mnie to jednak przed sięgnięciem po książki z listy wyzwaniowej. Zaintrygowana tytułem postanowiłam zacząć od "Boskich sekretów siostrzanego stowarzyszenia Ya Ya".
Podoba mi się w tej powieści absolutnie wszystko. Przenikające, splatające się wątki - tak jak splecione są losy opisywanych kobiet. Podróż Siddy w przeszłość - swoista autoterapia - w której przewodnikiem był album jej matki Vivi - tytułowe "Boskie sekrety...". Podróż, która pozwoliła jej lepiej zrozumieć matkę, ale i samą siebie. Opowieść o Vivi, którą życie ciężko doświadczyło, ale która nieustannie brała się z nim za bary. Historia niesamowitej kobiecej przyjaźni, która przetrwała dziesięciolecia. Królewskie Plemię Ya Ya czerpało z życia pełnymi garściami, umiało się nim cieszyć i bawić. Umiało też wspierać się wzajemnie w trudnych chwilach - gdy Sidda tego potrzebuje, niezawodne Ya Ya przybywają z pomocą.
Zauroczyła mnie Luizjana, gdzie wychowały się Ya Ya i ich dzieci. Choć nierzadkie są tam przejawy dyskryminacji rasowej, to jednak jawi się ona jako miejsce ciepłe i bezpieczne, gdzie można niespiesznie smakować życie, i gdzie czasu jest pod dostatkiem.
Stawiam tę powieść na mojej półce z książkami będącymi antidotum na chandry wszelakie, służącymi do naładowania wewnętrznych akumulatorów, czytanymi dla odprężenia po ciężkim dniu albo jako ukoronowanie dnia fantastycznego :). Z pewnością jeszcze nie raz do niej wrócę.
Moja ocena: 6/6

niedziela, 23 maja 2010

Czarna lista - Aleksandra Marinina


Podpułkownik Władisław Stasow, kolega Nastii Kamieńskiej, spędza wraz z córką wakacje w kurorcie nad Morzem Czarnym. W tym samym czasie odbywa się tam festiwal filmowy. Gdy zostaje zamordowana jedna z aktorek, Stasow angażuje się nieoficjalnie w śledztwo, choć początkowo nie ma takiego zamiaru. Wkrótce giną kolejne osoby. Pierwsze hipotezy nie sprawdzają się, jednak ktoś usiłuje spowodować wyjazd moskiewskiego milicjanta z miasta. Sprawa przyspiesza bieg, gdy niebezpieczeństwo zaczyna zagrażać córce Stasowa.
Nie chcę zdradzac zbyt wiele, żeby nikomu nie odbierać przyjemności czytania. Jest tu wszystko, czego mogą się spodziewać wielbiciele kryminałów Marininy - świetnie skonstruowana fabuła, wartka akcja, niebanalne postaci i zaskakujące rozwiązanie. Czyta się jednym tchem. A później czeka cały rok na kolejny przekład, siedząc jak na szpilkach...
Moja ocena: 5/6

niedziela, 16 maja 2010

Świnia w Prowansji - Georgeanne Brennan


Wypatrzyłam tę książkę na półce w Empiku - zaintrygował mnie tytuł. Na ostatniej stronie okładki znalazłam rekomendację Roberta Makłowicza. Scharakteryzował on postać autorki, treść, po czym skrupulatnie wymienił, co spożył w trakcie lektury. To wystarczyło, abym nabyła tę książkę czym prędzej ;).
Georgeanne Brennan przeniosła się wraz z rodziną do Prowansji na początku lat siedemdziesiątych. Nie wiedziała wówczas jeszcze, że decyzja ta ukształtuje całe jej dalsze życie. Brennan została znaną i cenioną autorką książek kulinarnych, prowadzi szkołę gotowania w Prowansji i uczy prowansalskiego gotowania w Stanach Zjednoczonych, skąd pochodzi. W niniejszej książce opisuje, co jada się w tamtym regionie w różnych porach roku, i w jaki sposób przygotowuje potrawy. Opowiada o tym, jak uczyła się wytwarzać kozi ser, zdradza tajniki przyrządzania prawdziwej marsylskiej bouillabaisse oraz zbierania trufli. Jest tu wiele opisów przygotowywania jedzenia i wspólnego wielogodzinnego biesiadowania. Można też dowiedzieć się, jak urządzona jest kuchnia w prowansalskim wiejskim domu, i jak wygląda przyjęcie weselne w tamtych stronach. To pochwała spokojnego życia na prowincji, gdzie jest czas na długie spotkania z przyjaciółmi, wspólne spędzanie czasu, celebrowanie posiłków i docenianie uroków otoczenia. Gawędę kulinarną uzupełniają przepisy na regionalne dania, takie jak sałatka z koziego sera z grzankami, zupa warzywna z sosem z czosnku i bazylii, tarta z pomidorami i inne.
Książkę czyta się całkiem przyjemnie, ale zabrakło mi w niej opowieści o samym regionie i zamieszkujących go ludziach. Wprawdzie autorka opisuje spotkania z zaprzyjaźnionymi sąsiadami, jednak wspólne gotowanie wysuwa się tu na pierwszy plan. Nie napiszę, co pochłonęłam w trakcie czytania... zalecam jednak przed lekturą porządnie zaopatrzyć lodówkę :).
Moja ocena: 4,5/6

sobota, 8 maja 2010

Bóg rzeczy małych - Arundhati Roy


Długo czekałam na tę książkę, zanim udało mi się ją wypożyczyć (biblioteki osiedlowe są nieocenione :)). A teraz, gdy wreszcie ją przeczytałam, mam mieszane uczucia. Recenzje tej powieści pojawiły się już na wielu blogach, dlatego nie będę charakteryzować fabuły. Napiszę jedynie o swoich wrażeniach.
Nie potrafiłam się zaangażować w tę historię, chociaż nie umiem określić dlaczego. Drażniło mnie to, co zwykle mi nie przeszkadza w najmniejszym stopniu - dygresje, specyficzna narracja, powtarzające się epitety, poetyckie porównania. Ilekroć zafascynował mnie jakiś fragment, mroziła następująca po nim zapowiedź dramatycznych wydarzeń. Losy kobiet z tej rodziny są nie do pozazdroszczenia - przemoc, źle ulokowane uczucia, niespełnienie, nieudane związki. A gdy jedna z bohaterek spotkała na swej drodze miłość, skończyło się to tragedią, bo ktoś-kiedyś podzielił ludzi na lepszych i gorszych. Zapłaciły za to również jej dzieci, złączone szczególną więzią, a jednak skazane na samotność.
Przeczytałam książkę do połowy, później sporą część przekartkowałam podczytując fragmenty. Dopiero gdy zaczęło się wyjaśniać to, czego się domyślałam, lektura przykuła moją uwagę na nowo. To bez wątpienia dobra książka, w ciekawy sposób przybliżająca kulturę Indii, ukazująca fascynującą historię jednej rodziny. Chyba jednak spodziewałam się, że mimo przykrych wydarzeń, ostatecznie będzie miała optymistyczny wydźwięk.

Moja ocena: 4/6

poniedziałek, 3 maja 2010

Niezwykła podróż Pomponiusza Flatusa - Eduardo Mendoza


Jakiś czas temu powieść ta była czytana w radiowej Trójce - bardzo podobały mi się wówczas zasłyszane fragmenty. Zaś całkiem niedawno, zachęcona rabatem 25% w Matrasie, weszłam do księgarni pooglądać książki... i wyszłam w towarzystwie Pomponiusza Flatusa. Dziś rano skończyłam lekturę i z radością stwierdzam, że to jeden z bardziej udanych zakupów.
Patrycjusz rzymski, filozof Pomponiusz Flatus, podróżuje po obrzeżach Cesarstwa w poszukiwaniu strumienia, którego wody zapewniają pijącemu mądrość. Jednak jedyne, co znajduje, to przykre dolegliwości gastryczne. Za ich przyczyną trafia do Ziemi Świętej. Tam dwunastolatek o imieniu Jezus zleca mu śledztwo w sprawie morderstwa, o które został oskarżony jego ojciec Józef. Flatus prowadzi dochodzenie, borykając się nie tylko z niezbyt rozmownymi świadkami, ale też z własnym złym samopoczuciem, spowodowanym chorobą i głodem.
Tę powieść czyta się z przyjemnością nie tylko ze względu na humor i zabawę literacką, jaką Mendoza proponuje czytelnikowi. Zachwycił mnie sposób, w jaki pisarz buduje zdania - wielokrotnie złożone, a przy tym jasne i klarowne (znakomite tłumaczenie Marzeny Chrobak). Rozśmieszyło to, że mimo nieudolności detektywistycznych poczynań Pomponiusza, zagadka została rozwiązana. Godne uwagi są moim zdaniem szczególnie dwa fragmenty: analiza sytuacji politycznej wygłoszona przez Marię i opis miasta po zachodzie słońca - niemal słyszy się gwar panujący na ulicach Nazaret. To moje pierwsze spotkanie z twórczością Eduardo Mendozy, ale na pewno nie ostatnie.
Moja ocena: 6/6

sobota, 1 maja 2010

Guinness ze świętym Patrykiem - Andrzej Kerner


Ta niewielka objętościowo książeczka (147 stron) to zbiór reportaży i wywiadów, publikowanych wcześniej m.in. w "Gościu Niedzielnym". Większość z nich powstała przed wejściem Polski do Unii Europejskiej. Dlatego Andrzej Kerner raczej nie pisze o Polakach na Zielonej Wyspie (poświęcił im ostatnie dwa reportaże), lecz o samej Irlandii. Autor jest teologiem i publicystą katolickim, toteż wiele jego tekstów dotyczy spraw tamtejszego Kościoła. Jednak równie dużo uwagi Kerner poświęca konfliktowi północnoirlandzkiemu, a także życiu na Zielonej Wyspie. Opisuje m.in. lipcowy marsz oranżystów, pielgrzymkę na Croagh Patrick, wizytę w irlandzkim pubie. Z dużą sympatią odnosi się do Irlandczyków, podkreślając ich towarzyskość, gościnność, poczucie humoru i radość życia. I przestrzega przed zbyt pochopnym porównywaniem naszych krajów. Bo choć są podobieństwa w historii obu państw, to jednak jesteśmy różni. Irlandczycy nawet najbardziej poważną sprawę potrafią spuentować dowcipem, i nie mają zwyczaju narzekać. I potrafią cieszyć się zwykłymi, codziennymi sprawami.
Książka pozostawia pewien niedosyt - ze względu na swą formę pewne zagadnienia jedynie zarysowuje. Jednak warto po nią sięgnąć, gdyż zawiera wiele cennych obserwacji i inspiruje do dalszego uzupełniania wiedzy o Irlandii. Dla wielbicieli Zielonej Wyspy - pozycja obowiązkowa.

Moja ocena: 4/6

niedziela, 25 kwietnia 2010

Dom Małgorzaty

Dom, postawiony przy głównej ulicy nadmorskiego miasta, miał ochronić Hildegard i jej rodzinę przed wszelkim złem przychodzącym z zewnątrz. Ale tak się nie stało. Wojna zabrała najpierw męża Hildegard, a potem jej synów. Po jej zakończeniu zaczęto przesiedlać dotychczasowych mieszkańców, a na ich miejsce przybyli nowi. Hildegard czeka jeszcze na swoich bliskich, a w jej domu zamieszkuje Małgorzata wraz z synem. Zrazu pomiędzy kobietami panuje wrogość - nie rozmawiają ze sobą, próbują ignorować obecność tej drugiej. Sytuacja zmienia się, gdy zachoruje syn Małgorzaty.
Powieść podzielona jest na trzy części, które można by zatytułować kolejno - "Dom Hildegard", "Dom Hildegard i Małgorzaty", "Dom Małgorzaty". Wedle słów autorki jest to "zapis-kronika narodzin szacunku, tolerancji; uczenia się drugiego człowieka; dostrzegania tego wszystkiego, co dla niego ważne". Ale również opowieść o tym, jak mocno ludzie przywiązują się do swoich miejsc na ziemi, wrastają w nie. I o tym, że to, co ich dzieli, często przychodzi z zewnątrz; połączyć zaś może wspólnota doświadczeń, uczuć.
Powieść napisana jest pięknym, poetyckim językiem. Początkowo nie mogłam przyzwyczaić się do rytmu tej prozy, później czytałam wolniej, nie chcąc rozstawać się z książką. Mam jednak wrażenie, że ostatnia część, rozgrywająca się po wyjeździe Hildegard, jest zbyt okrojona. Dalsze losy Małgorzaty i jej rodziny, rozgrywające się na przestrzeni kilkudziesięciu lat, są ledwie naszkicowane. Przez to historia, która rozwijała się niespiesznie, kończy się zbyt szybko - a szkoda.

Moja ocena: 5,5/6

piątek, 23 kwietnia 2010

Początek

Książki są obecne w moim życiu od zawsze, a czytanie to mój ulubiony sposób spędzania wolnego czasu. Niedawno złapałam się na tym, że nie pamiętam, co czytałam dwa miesiące temu, miesiąc temu, tydzień temu?... W natłoku codziennych spraw zaczęło mi brakować czasu na czytanie planowe, świadome, "smakowanie" książek i głębszą refleksję po lekturze. Uznałam, że tak dalej być nie może. I właśnie dlatego powstał ten blog.
Światowy Dzień Książki uczciłam nowym zakupem, choć miejsca na półkach dawno brak. Wzbogaciłam się o "Bar dobrych ludzi" J.R. Moehringera.
Witam ciepło wszystkich odwiedzających i mam nadzieję, że wspólnie podyskutujemy o niejednej książce :-)