piątek, 29 lipca 2011

One Lovely Blog Award



Zostałam nominowana do One Lonely Blog Award przez Marudę007, Paulę, Magdę i Keirę. Bardzo dziękuję, nie spodziewałam się tylu wyróżnień! Oto zasady zabawy:


 
  • na swoim blogu stwórz notkę o nominacji, podając przy tym link do osoby, która Cię nominowała
  • napisz o sobie siedem rzeczy, których odwiedzający bloga jeszcze nie wiedzieli
  • nominuj szesnaście innych osób (nie można jednak nominować osoby, która Ciebie nominowała)
  • zostaw na ich blogach komentarz, dzięki któremu dowiedzą się o nagrodzie i nominacji

Wybaczcie, że trwało to tak długo, ale publiczne mówienie o sobie nie przychodzi mi łatwo ;-). Ad rem:

1)      kiedyś byłam sową, dziś lubię wcześnie wstać choć do skowronka mi daleko. Piąta, a nawet szósta rano to nieludzka pora, zwłaszcza zimą. Jedynie podróż może usprawiedliwić wczesną pobudkę – choćby i w środku nocy;
2)      nie potrafię zasnąć nie przeczytawszy chociażby kilku zdań. Nawet gdy już oczy mi się kleją, sięgam po książkę, by dopełnić codziennego rytuału;
3)      należę do Klubu 35, tzn. noszę taki właśnie rozmiar obuwia, notabene dość popularny wśród blogowiczek ;-). Co to oznacza dla dorosłej kobiety, chyba nie trzeba nikomu wyjaśniać...
4)      uważam spodnie za jeden z najwspanialszych wynalazków świata;
5)      nie mam prawa jazdy i nie korci mnie, żeby zrobić. Świetnie się czuję jako pasażer, bo mogę czytać bez przeszkód;
6)      pociągi to mój ulubiony środek lokomocji – szczególnie, gdy mam miejscówkę;
7)      uwielbiam moment, kiedy w sali kinowej powoli gaśnie światło i zaczyna się seans.

Nie będę nominować kolejnych szesnastu osób, ponieważ chyba już wszyscy brali w niej udział :-)

niedziela, 17 lipca 2011

Przepis na małżeństwo doskonałe – Morag Prunty



Raz na pewien czas daję się skusić zachęcającemu opisowi na okładce bądź pochlebnej recenzji i sięgam po książkę, która ma być lekka, a zarazem niegłupia. Niestety niemal za każdym razem okazuje się, że it’s not my cup of tea, jak powiedziałaby Kasia.eire, i że powinnam raczej trzymać się starych i wypróbowanych kryminałów jako odskoczni od bardziej wymagającej literatury. „Przepis na małżeństwo doskonałe” to przeplatające się historie Bernadine i Tressy – babci i wnuczki. Obie wyszły za mąż z rozsądku i obie próbowały się jakoś w tej sytuacji odnaleźć. O ile historia Bernadine – mimo drobnych zgrzytów – jest wiarygodna i całkiem ciekawa, o tyle losy, a przede wszystkim postępowanie Tressy kompletnie nie do przyjęcia. Kobieta zbliżająca się do wieku średniego notorycznie działa wbrew swoim wcześniejszym postanowieniom, równie często też przeczy sama sobie (np. wieloletnia przyjaciółka, Doreen, nagle zostaje ukazana jako wredna zołza, co jednak nie przeszkadza Tressie wywnętrzyć się przed nią całkowicie i obsmarować męża. Gdy jednak Doreen namawia ją, by rozstała się z mężem, Tressa natychmiast uznaje, że to właśnie on jest mężczyzną jej życia i bez wahania rezygnuje z przyjaźni na rzecz małżeństwa, które dopiero co przedstawiła jako nieudane). Sprawiedliwie przyznaję, że jest tu kilka trafnych spostrzeżeń, nieco zapowiadanej na okładce „życiowej mądrości”, to jednak książki nie ratuje. Realiów irlandzkich jak na lekarstwo, co do przepisów zaś – część z nich stanowczo poddałabym modyfikacji (łyżeczka soli na filiżankę masy ziemniaczanej do placków?... pół kilo cukru do ciasta z pół kila mąki?!...). Czytałam z coraz większym zniecierpliwieniem, chcąc tylko się dowiedzieć, jak zakończyła się historia Bernadine i stwierdzam, że chyba nie było warto. Jedyną cenną informacją, jaką wyniosłam z lektury, jest nazwa „pychotki”, irlandzkiego specjału, który pojawił się we wspomnieniach Alice Taylor (byblos, na zachodzie Irlandii znany jako „pobs”, na południu jako „goodie”), w tym celu jednak wystarczyło zajrzeć na koniec książki zamiast czytać całość. Muszę sobie zakonotować, że powieści, w których zakochani/narzeczeni/kochankowie/małżonkowie zwracają się do siebie per skarbie/kochanie/kotku (dobrze, że nie misiu-pysiu), stanowczo nie są dla mnie.

Moja ocena: 2,5/6

niedziela, 10 lipca 2011

Niespokojny człowiek - Henning Mankell


W ostatnim tomie wallanderowskiego cyklu wątek kryminalny jak zwykle trzyma w napięciu. Jest tu niewyjaśnione zdarzenie z czasów zimnej wojny, kiedy to pozwolono odpłynąć obcemu okrętowi podwodnemu, który wtargnął na szwedzkie wody terytorialne. Jest tajemnicze zniknięcie mężczyzny, który opowiedział o tym komisarzowi – Håkana von Enke, a później jego żony. Mankell skonstruował intrygę w mistrzowski sposób, łącząc ją z wydarzeniami w szwedzkiej polityce. Jednak ta książka w znacznie większym stopniu niż pozostałe jest poświęcona samemu Kurtowi Wallanderowi. Komisarz spełnia wreszcie marzenie o wyprowadzce na wieś, kupując dom z muru pruskiego pod Ystad. Ma też psa, czarnego labradora o imieniu Jussi. Rodzi mu się pierwsza wnuczka. Pojawiają się dolegliwości związane z wiekiem, cukrzyca daje mu się we znaki. Postępujący upływ czasu skłania Wallandera do rozmyślań o minionych latach, o związkach z Moną i Baibą. Komisarz dokonuje rozrachunków i podsumowań. I zaczyna bać się samotności i śmierci...
Cenię kryminały Mankella nie tylko za klimat, tło obyczajowe i sposób prowadzenia fabuły, ale przede wszystkim za postać Kurta Wallandera, człowieka myślącego, targanego rozterkami, nieraz nieradzącego sobie z trudnymi sytuacjami życiowymi, jak rozpad małżeństwa. Ładnie żegna się pisarz ze swoim bohaterem... choć smutno.

Moja ocena: 5/6