Heinrich Böll pierwszy raz przyjechał do Irlandii za namową Grahama Greena. Wraz z rodziną zatrzymał się w domku letniskowym na wysepce Achill, na zachodzie kraju. Kilka lat później kupił tam stary rybacki dom, w którym spędzał wakacje z żoną i dziećmi, pisał i odpoczywał. „Dziennik irlandzki” zawiera osiemnaście opowiadań stworzonych na podstawie obserwacji życia na Zielonej Wyspie. Edycję z 2007 roku zdobią świetne fotografie Joanny Gromek-Illg, która blisko pięćdziesiąt lat po wydaniu „Dziennika...” pojechała śladami Bölla, i odnalazła taką Irlandię, jaką opisał. Jej autorstwa jest też posłowie z wieloma interesującymi informacjami.
„Dziennik irlandzki” to niewielka objętościowo książeczka (146 stron), a zaskakuje bogactwem i różnorodnością tematów. W Irlandii opisywanej przez Bölla policjant zatrzymujący samochód do kontroli drogowej rozmawia z kierowcą o tym, jaka była pogoda w dni, gdy rodziły im się wnuki, a jaka, kiedy żonie jednego z nich wyrwano ząb trzonowy. Seans w kinie, wyznaczony na godzinę dwudziestą pierwszą, rozpoczyna się wówczas, gdy zbiorą się wszyscy księża, miejscowi i letnicy; a zbierają się niespiesznie, bo przecież „kiedy Pan Bóg stworzył czas – stworzył go dosyć dla wszystkich”. Irlandia w tamtym okresie była krajem biednym, pełnym opustoszałych wiosek i domów wystawionych na sprzedaż, krajem, z którego wielu musiało emigrować w poszukiwaniu pracy. A jednak Irlandczycy zachowywali pogodę ducha, kwitując niemiłe zdarzenia zwrotem „mogło być gorzej” lub „nie martwiłbym się tym”.
Zachwyciły mnie szczególnie dwa opowiadania. Pierwsze to „Mayo – God help us”. Böll, nie mogąc z powodu wczesnej godziny wymienić pieniędzy w kantorze, był już zdecydowany wynająć pokój w hotelu i czekać na ranny pociąg do Westport następnego dnia. Zawiadowca stacji Dublin wyliczył, że pobyt w hotelu będzie kosztował tyle samo co podróż pociągiem, i zaoferował rodzinie Böllów przejazd na kredyt. Na miejscu zaś okazało się, że w Westport nie można wymienić pieniędzy, i trzeba je w tym celu przesłać do Dublina... Drugim opowiadaniem jest „Jeśli Seamus chce się napić...” – kwintesencja irlandzkiego humoru, absolutne mistrzostwo, którego nie da się streścić; trzeba przeczytać.
Czytam tę książkę od kilku dni, wracam do poszczególnych fragmentów – i wciąż mam wrażenie, że jej tak naprawdę nie przeczytałam; że umknęło mi zbyt wiele, że nie doceniłam należycie jej walorów, piękna języka. W pełni zasługuje na nadane jej miano „najmniejszego arcydzieła świata”.
Moja ocena: 6/6
"Najpiękniejsze arcydzieło świata" - to chyba pozycja obowiązkowa :) Chociaż ja nie lubię opowiadań :)
OdpowiedzUsuńTucho, również nie jestem entuzjastką opowiadań [za to Irlandii jak najbardziej ;)]. Nie wiem, czy w tym przypadku właściwszym określeniem nie byłoby "szkice", "notki", "impresje" może nawet (w stosunku do kilku tekstów). Dla mnie to dzieło absolutnie wyjątkowe. Przekonaj się sama ;)
OdpowiedzUsuńale czasami w opowiadaniu można umieścić całą kwintesencje opowieści ;-) czyli sugerujesz, żeby sięgnąć? :)
OdpowiedzUsuńChaber, zdecydowanie tak! :)
OdpowiedzUsuń