niedziela, 31 października 2010

Jak wolne ptaki - Alice Taylor


Październik był miesiącem wytężonej pracy, dlatego tę niewielką (135 stron) książeczkę czytałam aż dwa tygodnie... Listopad zapowiada się spokojniej, mam więc nadzieję, że będę mogła więcej czasu poświęcić mojemu ulubionemu zajęciu :).

Alice Taylor wraz z sześciorgiem rodzeństwa wychowywała się na farmie z Lisnasheoga, gdzie rytm życia wyznaczały pory roku. W swoich wspomnieniach opisuje funkcjonowanie gospodarstwa rodziców: sadzenie ziemniaków i zbóż, doglądanie maciory i jej prosiątek, dojenie krów rano i wieczorem, sianokosy, świniobicie. Praca na farmie była ciężka, mimo to autorka, jej bracia i siostry "mieli czas być dziećmi; mogli wzrastać naturalnym tempem w bliskości ziemi" (s. 7, 9). Niedziela była dniem całkowitego odpoczynku. Przed południem cała rodzina jechała dwukółką na mszę; później był czas na zakupy, spotkania z rodziną i sąsiadkami. Ojciec zaglądał do pubu, zaś dzieci szły wymienić książki w bibliotece. "Wertowanie książek i namyślanie się, co wypożyczyć, trwało długo, ale otwierało przed nami nowe horyzonty" (s. 47).

Taylor wspomina także sąsiadów, którzy byli ludźmi nietuzinkowymi. Ekscentryczną Nell, która nie przejmowała się opinią innych. Billa, który był świetnym towarzyszem dziecięcych zabaw. Starego George’a, dziwaka i pieniacza, umiejącego w inteligentny sposób ośmieszyć władzę. W książce jest też wiele innych ciekawych opowieści. Autorka opisała m.in. zwyczaj urządzania Stacji, czyli mszy świętej w domu, na którą zjeżdżali się wszyscy sąsiedzi z najbliższej okolicy. Przygotowania zwykle zaczynały się kilka miesięcy wcześniej; chociaż stara Nell wykazała się przy tej okazji zgołą odmiennym podejściem... Tego jednak nie będę opisywać, żeby nie odbierać nikomu przyjemności czytania :).

Książka jest napisana pięknym, prostym językiem, nie brak w niej też dobrego humoru, czego przykładem może być ten fragment: "Wprowadzenie tej długiej, ciężkiej, nieporęcznej maszyny [młockarni] na gumno trwało bardzo długo. Była to skomplikowana, ciężka operacja, prawdziwa męka i najlepszy moment dla kogoś, kto chciał się nauczyć nowych przekleństw" (s. 93). Prawdziwą perełką jest jednak opowiadanie, jak wyglądała opieka nad kurami, które przyjaciółka matki Alice podrzucała im latem, gdy wyjeżdżała z mężem na wakacje. Można się spłakać ze śmiechu czytając, jak wzajemne animozje kur-rezydentek i kur-gości uprzykrzały życie domownikom :).

Wspomnienia Alice Taylor to idealna lektura na długie jesienne wieczory. Refleksyjna, zabawna i pełna ciepła, sprawdza się jako wytchnienie po ciężkim dniu.

Moja ocena: 5/6

niedziela, 3 października 2010

Maliński – Síofra O’Donovan


Zwykle nie obiecuję sobie zbyt wiele po lekturze, bo wolę być przyjemnie zaskoczona niż niemile rozczarowana. Mimo to oczekiwałam, że „magiczna irlandzka opowieść o Polsce i Polakach” przypadnie mi do gustu, bo jeśli chodzi o literaturę irlandzką, mam jak do tej pory same pozytywne doświadczenia (przeczytałam jej sporo jeszcze przed założeniem bloga). Tymczasem „Maliński”, debiut literacki Síofry O’Donovan, wzbudził we mnie mieszane uczucia.

Jest to historia dwóch braci Malińskich, Stanisława i Henryka, rozdzielonych przez wojnę. Gdy Niemcy wkraczają do Lwowa, ich matka razem z synami ucieka z majątku. Po drodze Henryk urządza awanturę o pozostawioną zabawkę – czerwoną kolejkę. Matka wraca z nim do dworku, ale tam już są Niemcy. Stanisław trafia do Krakowa, do ciotki Magdy, zaś jego matka Elżbieta razem z Henrykiem zostają uwięzieni w swoim domu, pod jednym dachem z okupantami. Po wojnie Stanisław zostaje w Krakowie, Elżbieta i Henryk trafiają do Irlandii. Z czasem nawiązują listowny kontakt. Po śmierci matki Henryk przyjeżdża do Polski, aby spotkać się z bratem, którego nie widział od czterdziestu dziewięciu lat.

Żadnemu z braci nie powiodło się w życiu osobistym, każdy ma też fałszywe wyobrażenie o losach tego drugiego. Stanisław boryka się z nudą, monotonią i szarzyzną życia w komunistycznej Polsce, z kolejkami po jedzenie i brakiem nadziei. Sądzi, że Henrykowi w Irlandii powodzi się lepiej, zwłaszcza że Elżbieta ponownie wyszła tam za mąż. Brat pozostał dla Stanisława „małym, zepsutym chłopczykiem, który zabrał mu matkę”. Z kolei Henryk myśli, że Staś w Krakowie opychał się ciastami ciotki Magdy (którymi miała zwyczaj częstować ich przy każdej wizycie), podczas gdy on z matką cierpiał głód we Lwowie. Boryka się też z ogromnym poczuciem winy, wypierając ze świadomości swoją odpowiedzialność za to, co się stało. Jest przekonany, że to matka chciała wrócić po kapelusze, dlatego traktuje ją lekceważąco i pogardliwie, jest arogancki i odpychający. Fałszywie interpretuje też to, co się działo we Lwowie, gdzie Elżbieta była stale wykorzystywana seksualnie przez Oberscharführera Hansa Hilbiga, stacjonującego w ich dworku. Dorosły Henry tłumaczy to sobie miłością Niemca do jego matki, i myśli o nim jako o zastępczym ojcu, chociaż Hilbig w napadzie szału odciął mu duży palec stopy.

Autorce udało się znakomicie pokazać, jak wojna naznaczyła życie obu braci. Wiarygodnie nakreśliła ich portrety psychologiczne. Odniosłam jednak wrażenie, że nie orientuje się zbyt dobrze w realiach II wojny światowej, zwłaszcza jeśli chodzi o postępowanie nazistów wobec Polaków. Nieprawdopodobna wydaje mi się zarówno sytuacja, w której podczas rewizji w pociągu żołnierz niemiecki zostawia Stanisławowi zegar ojca tylko dlatego, że szuka bimbru, jak i fakt przetrzymywania przez całą wojnę właścicielki dworku pod jednym dachem z oficerem SS. Drażniło mnie też, że imiona bohaterów niemal w ogóle nie są odmieniane ani zdrabniane. Spodziewałam się więcej po książce chwalonej przez irlandzką krytykę.

Powieść jest dedykowana Piotrowi Skrzyneckiemu, którego autorka sportretowała jako Piotra Salickiego.

Moja ocena: 3,5/6