Raz na pewien czas daję się skusić zachęcającemu opisowi na okładce bądź pochlebnej recenzji i sięgam po książkę, która ma być lekka, a zarazem niegłupia. Niestety niemal za każdym razem okazuje się, że it’s not my cup of tea, jak powiedziałaby Kasia.eire, i że powinnam raczej trzymać się starych i wypróbowanych kryminałów jako odskoczni od bardziej wymagającej literatury. „Przepis na małżeństwo doskonałe” to przeplatające się historie Bernadine i Tressy – babci i wnuczki. Obie wyszły za mąż z rozsądku i obie próbowały się jakoś w tej sytuacji odnaleźć. O ile historia Bernadine – mimo drobnych zgrzytów – jest wiarygodna i całkiem ciekawa, o tyle losy, a przede wszystkim postępowanie Tressy kompletnie nie do przyjęcia. Kobieta zbliżająca się do wieku średniego notorycznie działa wbrew swoim wcześniejszym postanowieniom, równie często też przeczy sama sobie (np. wieloletnia przyjaciółka, Doreen, nagle zostaje ukazana jako wredna zołza, co jednak nie przeszkadza Tressie wywnętrzyć się przed nią całkowicie i obsmarować męża. Gdy jednak Doreen namawia ją, by rozstała się z mężem, Tressa natychmiast uznaje, że to właśnie on jest mężczyzną jej życia i bez wahania rezygnuje z przyjaźni na rzecz małżeństwa, które dopiero co przedstawiła jako nieudane). Sprawiedliwie przyznaję, że jest tu kilka trafnych spostrzeżeń, nieco zapowiadanej na okładce „życiowej mądrości”, to jednak książki nie ratuje. Realiów irlandzkich jak na lekarstwo, co do przepisów zaś – część z nich stanowczo poddałabym modyfikacji (łyżeczka soli na filiżankę masy ziemniaczanej do placków?... pół kilo cukru do ciasta z pół kila mąki?!...). Czytałam z coraz większym zniecierpliwieniem, chcąc tylko się dowiedzieć, jak zakończyła się historia Bernadine i stwierdzam, że chyba nie było warto. Jedyną cenną informacją, jaką wyniosłam z lektury, jest nazwa „pychotki”, irlandzkiego specjału, który pojawił się we wspomnieniach Alice Taylor (byblos, na zachodzie Irlandii znany jako „pobs”, na południu jako „goodie”), w tym celu jednak wystarczyło zajrzeć na koniec książki zamiast czytać całość. Muszę sobie zakonotować, że powieści, w których zakochani/narzeczeni/kochankowie/małżonkowie zwracają się do siebie per skarbie/kochanie/kotku (dobrze, że nie misiu-pysiu), stanowczo nie są dla mnie.
nothing to do with
7 lat temu
Po książkę pewnie nie sięgnę ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ! :)
Tristezzo, sądzę, że spokojnie można sobie odpuścić ;-).
OdpowiedzUsuńPozdrawiam również :-)
Nie sięgnę, nie przepadam za książkami o małżeńskich problemach.
OdpowiedzUsuńP.S Dziwne, ale dobre książki zazwyczaj poznaje po okładkach. Jak do tej pory zawsze miałam szczęście :)
Pozdrawiam!
Marudo, ja też nie przepadam, sięgnęłam po nią ze względu na wątki irlandzkie. Masz rację - choć bywa i tak, że pod koszmarną okładką kryje się świetna książka :-)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Chcę cię poinformować, że nominowałam twojego bloga do nagrody One Lovely Blog Award :)
OdpowiedzUsuńSzczegóły na moim blogu:http://swiatinny.blogspot.com/2011/07/one-lovely-blog-award.html
Eireann z przyjemnością nominuję Cię do One Lovely Blog Award!:)
OdpowiedzUsuńMarudo, Paulo, dziękuję Wam :-). Potrzebuję tylko troszkę czasu na zastanowienie...
OdpowiedzUsuńMam przyjemność poinformować, że zostałaś nominowana przeze mnie do nagrody One Lovely Blog Award ;)
OdpowiedzUsuńMam przyjemność poinformować, że zostałaś nominowana przeze mnie do nagrody One Lovely Blog Award ;)
OdpowiedzUsuńhttp://recenzje-keiry.blogspot.com/
Pozdrawiam serdecznie :)
Magdo, Keiro, dziękuję, już za moment pojawi się stosowna notka :-). Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń