Po przeczytanym w lutym Domu nad Oniego było tylko kwestią
czasu, kiedy sięgnę po następne książki Mariusza Wilka. A że najlepiej zacząć
od początku, na pierwszy ogień poszedł Wilczy notes. Zapiski z lat 1995–1998
składają się na fascynującą opowieść o historii i mieszkańcach Wysp
Sołowieckich. Autor opisuje je z perspektywy cudzoziemca, pozwalającej mu
zachować dystans, ale jednocześnie „twórcy i uczestnika życia”, o którym
opowiada. Obraz Sołowek, jaki wyłania się z jego notatek, to pejzaż
melancholijny, chwilami przygnębiający. Za czasów świetności prawosławnego
klasztoru powstawały tu latopisy. W późniejszych wiekach wyspy były miejscem
zsyłek, a w 1923 r. powstał pierwszy w Związku Radzieckim łagier. Niegdyś
tętniące życiem, dziś są pełne opustoszałych zabudowań, niszczejących po upadku
ZSRR. Wielu mieszkańców uwięziła na wyspach bieda. Ale też wielu zostało z
wyboru – bo Sołowki wrastają w duszę. Czasem tak mocno, że aż niszczą.
W wydaniu z 1998 r., które czytałam, znajdują się znakomite,
czarno-białe zdjęcia Tomasza Kiznego, które podczas lektury uparcie omijałam
wzrokiem. Trudno znaleźć właściwsze dla nich miejsce, jednak proza Mariusza
Wilka jest tak sugestywna, że nie potrzebuje żadnych uzupełnień. Prace Kiznego
obejrzałam uważnie dopiero kilka dni po skończeniu książki. Oprócz zdjęć
przedstawiających wnętrze świątyni na Golgocie Anzerskiej, największe wrażenie
wywarła na mnie fotografia ukazująca Cypel Śledzia z perspektywy
monastyrskiej dzwonnicy. Można zobaczyć, gdzie mieszkał autor podczas pisania
Wilczego notesu; widok zapiera dech.
Opowieść o Wyspach Sołowieckich jest dla Wilka pretekstem do
objaśniania początków rosyjskich stereotypów w Europie, źródeł antagonizmów
między prawosławiem a katolicyzmem czy miejsca bani w rosyjskiej kulturze.
Malarskie opisy pór roku na Sołowkach sprawiają, że widzi się je oczami
wyobraźni. Fragmenty dotyczące wyprawy na Półwysep Kanin czyta się trochę jak
dawne relacje z podróży, a trochę jak powieść przygodową. Do najprzyjemniejszych
należą jednak wyimki na temat tego, co się na wyspach jada, co uprawia w
ogródku, a co zbiera lub łowi. Autor przytacza też opis Wielkiego Postu z Roku
Pańskiego Iwana Szmielowa – gdyby ktoś mi zagwarantował, że w ten sposób będę
pościć do końca życia, chyba zgodziłabym się przeprowadzić na rosyjską
prowincję.
Sprawiedliwie przyznaję, że w porównaniu z Domem nad Oniego
Wilczy notes sprawia wrażenie bardziej przemyślanego, spójnego i lepiej
skomponowanego. Na jego korzyść przemawia także zamieszczony na końcu
glosariusz, obszernie objaśniający użyte w tekście rosyjskie słowa. Brakowało
mi jednak osobistych refleksji, które przewijały się w Domu nad Oniego. Dlatego
mimo zachwytu Wilczym notesem, to pierwsza część „Dziennika północnego”
pozostaje mi bliższa.
Zaintrygował mnie fragment Twojej recenzji o Wielkim Poście. Mogłabyś napisać, na czym ten post polegał? :-)
OdpowiedzUsuńKoczowniczko, Szmielow wymienia tam, co można jadać w czasie postu i zaczyna od kiszonej kapusty gęsto posypanej anyżkiem - co natychmiast obudziło moją chęć spróbowania tego specjału. Wszystkiego nie wymienię, ale takie pyszności jak kartoflane kotlety z suszonymi śliwkami i morelami, orzechy w miodzie czy kulebiaki z jesiotrowym farszem mocno działają na wyobraźnię. Fragment przyprawił mnie - nie przymierzając - o wilczy głód ;-). I po co komu mięso?...
UsuńDzięki za wyjaśnienie. Korzystając z tego sposobu można by pościć bardzo długo :) W pierwszej kolejności spałaszowałabym kulebiaka z jesiotrem.
UsuńNie tylko długo, ale i z niekłamaną przyjemnością ;-). Mnie zaintrygowały kotlety ze śliwkami. A potem mogłabym spróbować całej reszty ;-)
UsuńJa też mam w planach "Wilczy notes". Najpierw ednak będę kontynuować cykl znad Oniego. W ostatnich "Kontynentach" czytałam ciekawą relację z podróży Wilka, tym razem już nie tylko w towarzystwie żony, ale i córeczki, co nadaje tej opowieści szczególnego uroku.
OdpowiedzUsuńLirael, mnie też ciągnie do dalszych części cyklu. "Kontynentów" nie kupuję z braku czasu na ich czytanie; mam nadzieję, że ta relacja znajdzie się w następnej części "Dziennika północnego"... no chyba, że się złamię i jednak kupię, bo mnie zaintrygowałaś :-)
UsuńZdjęcie na okładce prawie równie piękne, co na okładce "Domu nad Oniego":) Ja na razie muszę odpocząć od Wilka. Przyniosłam co prawda do domu z biblioteki "Wołokę", jednak przetestowawszy ją na mężu, który wprawdzie przeczytał, ale po lekturze obcierał pot z czoła, uznałam że pasuję. Choć glosariusz, o którym piszesz plus opisy "żywnościowe" są niewątpliwie argumentami "za":))
OdpowiedzUsuńPrawda? :-) Właśnie dlatego je wybrałam; okładka z wydania, które czytałam, działa na mnie przygnębiająco.
UsuńRozumiem konieczność odpoczynku, bo sama ją odczuwałam po skończeniu książki. Miałam też zamiar dawkować sobie ulubioną lekturę. Ale dziś w empiku nie wytrzymałam i poszłam do półki z literaturą podróżniczą... niewiele brakowało, żebym wyszła stamtąd z następną książką ;-)
Już po raz drugi, po lekturze recenzji, czuję się zachęcona do przeczytana książek Wilka. I też polecam Kontynenty- nie tylko ostatni numer ;)
OdpowiedzUsuńChaber, nie zwlekaj z czytaniem zbyt długo ;-). Zaszyłam się wczoraj między empikowskimi regałami i przeczytałam polecaną relację - Lirael należą się podziękowania za zmobilizowanie :-)
UsuńCóż,gdyby nie ten gigantyczny stos do przeczytania,nie zwlekalabym...;)
UsuńChaber, stos stosem, ale czytać się powinno to, na co ma się w danej chwili ochotę. Nie daj mu się sterroryzować! ;-)
UsuńEireann, nie ma za co. :) Bardzo się cieszę, że tekst Cię zainteresował.
Usuńale w tym stosie jest właśnie to, na co mam ochotę :) reszty oczekującej nie liczyłam ;)
UsuńLirael, :-)
UsuńChaber, to w takim razie masz dobry powód, żeby się wreszcie z tym stosem rozprawić ;-)
Wydanie z 1998 r. zaczęłam od obejrzenia fotografii właśnie. Są tak klimatyczne i tak wiele obiecują, że nie dało się przymknąć na nie oka.;) Same opowieści Wilka też mi się wydają znacznie lepsze niż te z "Domu nad Oniego", a przynajmniej lepiej trafiają w mój gust. Przeglądając książkę również trafiłam na opis postu, choć skupiłam się na przepisie na bliny. Chciałabym kiedyś spróbować prawdziwej kuchni rosyjskiej. Ech!
OdpowiedzUsuńAniu, to teraz czekam na Twoje wrażenia :-). Dla mnie te opowieści też były ciekawsze, ale chyba zawsze wyżej postawię dzienniki ;-). Bliny koniecznie trzeba zrobić; a żeby spróbować prawdziwej kuchni rosyjskiej, trzeba byłoby tam pojechać...
UsuńU mnie to trochę potrwa, zanim przeczytam "Wilczy notes", ew. będę go czytać partiami.
UsuńMam podobnie - wolę dzienniki od esejów itp. Nie ma to jak poznać pisarza także od prywatnej strony.;)
Bliny też wolałabym zjeść w Rosji niż u nas. Napić się herbaty z samowara również.;)
W takim razie uzbroję się w cierpliwość :-)
UsuńW ogóle nie pomyślałam o herbacie, a przecież mocny czaj wciąż się tam przewija. Pytanie tylko, czy z samowara ;-)
Wiem, że np. w Gdańsku niedaleko pomnika Neptuna jest restauracja z kuchnią rosyjską i reklamują tam właśnie herbatę parzoną w samowarze. Może za którymś razem się skuszę.;)
UsuńRety, ale podkręcacie atmosferę!:) A ponieważ restaurację rosyjską widzę codziennie z pracowego okna, a menu wygląda całkiem kusząco (pytanie czy tylko nazwy mają rosyjskie, czy też smak?), chyba muszę wreszcie tam dotrzeć!
UsuńAniu, tyle razu byłam w Gdańsku, a tę restaurację przegapiłam...
UsuńMomarto, kliknęłam w link. Ciekawe, co by Rasputin powiedział na roladki sygnowane jego nazwiskiem ;-). Zupy wypróbowałabym wszystkie (w pierwszej kolejności solanka i ucha), na deser poproszę śliwki na gorąco i oczywiście sernikowi też nie podaruję (ktoś coś mówił o odchudzaniu?... nie słyszałam...). Kociołki dla dwojga też zapowiadają się smakowicie, tylko... czy w Rosji jada się kapary i cieciorkę? :-0
A tak poważniej to uważam, że prawdziwej kuchni danego kraju można spróbować tylko tam, na miejscu... ;-(
Mały carewicz - co za urocza nazwa dla dania! Deser śliwkowy absolutnie do wypróbowania w domu jesienną porą.
UsuńRestauracja w Gdańsku nie ma tak bajecznego menu, ale źle nie jest. Zdjęcia trochę przekłamane, wewnątrz jest dość ciemno nawet w południe.
Oczywiście kuchni narodowych najlepiej próbować na miejscu, ale na bezrybiu i rak ryba.;(
O, to szkoda, bo mnie się na zdjęciach najbardziej podobało to jasne, przestronne wnętrze.
UsuńRzeczywiście może lepiej mieć choćby namiastkę danej kuchni narodowej, byle pamiętać, że to jednak nie jest produkt oryginalny ;-)
Eireann, zgodzę się z Tobą- potrawy smakują najlepiej w kraju, z którego pochodzą. Co do cieciorki- jest popularna na Wschodzie, więc myślę, że mogła zawędrować i do Rosji.
OdpowiedzUsuńZaintrygowało mnie to, postaram się poszperać w publikacjach na temat rosyjskiej kuchni i sprawdzić tę cieciorkę.
Usuń