wtorek, 19 kwietnia 2011

I rzeczywiście – Frank McCourt


„I rzeczywiście” to kontynuacja książki „Prochy Angeli” (w Polsce wydanej także pod tytułem „Popiół i żar”), którą czytałam jeszcze przed założeniem bloga. Frank McCourt wspomina w niej czas po przybyciu do Stanów Zjednoczonych – sprzątanie w hotelu, służbę w wojsku, pracę w dokach, studia uniwersyteckie oraz lata uczenia w szkołach średnich. Jest to opowieść o życiu emigranta, ale też o wielkiej sile marzeń. Młody Frank miał sporo szczęścia – dzięki pomocy księdza poznanego na statku, Irlandczyka z pochodzenia, szybko dostał pracę i wynajął pokój. Nie tak jednak wyobrażał sobie życie w Nowym Jorku. Po latach biedy, jakiej zaznał w Irlandii, spodziewał się dobrobytu, tymczasem przyszło mu sprzątać po ludziach i czyścić muszle klozetowe za marne wynagrodzenie. Krzątając się po hotelowym hallu obserwował przychodzących tam studentów. Inteligentny, ambitny chłopak wstydził się przed nimi swojego uniformu, szufelki i szczotki do zamiatania, i marzył, że kiedyś będzie jednym z nich. Powołanie do wojska potraktował jako wybawienie od znienawidzonej pracy w hotelu. Po powrocie ze służby zatrudnił się w portowych magazynach, później w firmie ubezpieczeniowej. Dzięki ustawie dotyczącej żołnierzy po odbyciu służby czynnej został przyjęty na Uniwersytet Nowojorski, mimo że nie chodził do szkoły średniej. Po uzyskaniu dyplomu mógł podjąć pracę nauczyciela. Wiele lat później spełnił jeszcze jedno młodzieńcze marzenie – został pisarzem.


Im bardziej zagłębiałam się w lekturę, tym bardziej rósł mój podziw i szacunek dla autora, który będąc młodym, ambitnym i wrażliwym chłopcem, musiał zwalczyć nie tylko swoje kompleksy, ale też wiele przeciwności losu. Najpierw wstydził się swoich chorych oczu i zepsutych zębów, potem pracy w hotelu. Na uniwersytecie wykładowcy wytykali mu uproszczone, naiwne podejście do literatury (skutek braków w wykształceniu), co skutecznie odbierało mu radość studiowania. Z kolei pracownicy portowi przez to, że podjął studia, szykanowali go tak, że musiał z tej pracy zrezygnować. Całą tę drogę Frank przeszedł dzięki własnej sile ducha i napotkanym ludziom. Krótko po przyjeździe przypadkowy barman z irlandzkiego pubu wysłał go do biblioteki i kazał czytać, zamiast ogłupiać się alkoholem. A ciemnoskóry doker Horace, którego syn również studiował, nauczył Franka dystansu do ludzi chcących go upokorzyć, i dodał mu wiary w siebie.


Autor opisuje swoje doświadczenia w sposób bezpośredni, nie ukrywając emocji, jakie w nim wówczas budziły, ale bez użalania się – z lekkim dystansem i dużą dozą humoru. Dowcipem skrzą się zwłaszcza opisy służby wojskowej, którą Frank odbywał częściowo w Niemczech (a były to lata pięćdziesiąte). Trenował tam psy, uczęszczał do szkoły pisarzy kompanijnych, był zaopatrzeniowcem. Kiedyś razem z dwoma kolegami, Weberem i Rappaportem (który był Żydem) został wysłany do pralni dla wojska, która mieściła się... w Dachau. Spanikowany Rappaport nie był w stanie przekroczyć bramy. Frank zwiedził obóz, o którego istnieniu wiedział z gazet i kronik filmowych, obejrzał piece krematoryjne. Wywarło to na nim mocne wrażenie. Inny obrazek z tamtego okresu to obozy dla uchodźców, gdzie kobiety oddawały się amerykańskim żołnierzom za papierosy i kawę.


Nowy Jork pełen był irlandzkich barów i Irlandczyków rozpoznających się po akcencie. A jednak to zupełnie inny świat, w którym nie można np. wejść z jedzeniem na salę kinową, podczas gdy w kinie w Limerick jadało się rybę z frytkami czy świńską nogę. Moim ulubionym fragmentem jest opowieść, jak Frank wybrał się do kina na „Hamleta” z Laurence’em Olivierem. W torbie zakrytej płaszczem przeciwdeszczowym przemycił cytrynowy torcik bezowy i butelkę piwa imbirowego. Cały dzień nic nie jadł i marzył o chwili, gdy będzie mógł rozkoszować się znakomitym filmem i swoim ulubionym ciastkiem. Pudełko mocno szeleściło, więc upomniany przez widzów wyszedł do łazienki, żeby się posilić, ale nie do końca mu się to udało... W wyniku skargi został wyrzucony przez biletera, a do tego wzięty za zboczeńca (płaszcz!). Zaśmiewałam się przy tej historii do łez, jednak nie wybaczę bezdusznym Amerykanom, że nie pozwolili młodemu człowiekowi, który cierpiał tak niewyobrażalną nędzę w dzieciństwie, na tę odrobinę przyjemności, jaką było zjedzenie ciastka podczas seansu ;-).


Moja ocena: 6/6

4 komentarze:

  1. O tej kontynuacji nawet nie słyszałam do tej pory. Bezowocnie poluję wciąż na "Prochy Angeli" czy też "Popiół i żar". Jeśli pierwsza część zrobi wrażenie, to nie omieszkam sięgnąć i po ten tom. Ciekawe, dlaczego jest mniej znany, skoro równie dobry?

    OdpowiedzUsuń
  2. Maioofko, chyba nawet lepszy, ale to moje subiektywne odczucie, bo gustuję w książkach o dążeniu do celu wbrew wszelkim przeciwnościom i przełamywaniu własnych ograniczeń. "I rzeczywiście" zostało wydane w Polsce tylko raz, w 2000 roku, podczas gdy pierwszy tom dwukrotnie. W jego przypadku chyba też nagroda Pulitzera zrobiła swoje. A czy znasz ten artykuł: http://www2.tygodnik.com.pl/unia/irlandia/jagodzinski.php ?

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja zaczęłam swoja przygode literacka z Frankiem od "TIS" czyli "i rzeczywiscie", nastepnie przeczytalam "prochy angeli" i coz moge powiedziec ta druga lektura zdecydowanie przycmila ta pierwsza :>

    OdpowiedzUsuń
  4. Ann, na mnie "Prochy Angeli" wywarły duże wrażenie, ale "I rzeczywiście" jest mi zdecydowanie bliższe, właśnie ze względu na tę determinację autora by urzeczywistnić marzenia. Na półce czeka jeszcze "Nauczyciel"; zwlekam z przeczytaniem, bo to już ostatnia książka McCourta, niestety.
    Pozdrawiam :-)

    OdpowiedzUsuń