Nie ma mnie, jestem w Mitford. Mniej więcej od połowy
grudnia. Od kilku lat po zmianie czasu mam ochotę zapaść w sen zimowy, a w tym
roku w pewnym sensie mi się to udało. Zaszyłam się w małym amerykańskim
miasteczku, i jest mi tam bardzo dobrze. Podczytuję w międzyczasie inne rzeczy,
staram się systematycznie zaglądać na ulubione blogi, tu i ówdzie zostawiam
kilka słów, i czasem mi żal, że nie uczestniczę bardziej aktywnie w blogowym
świecie, że trudno mi się zmobilizować do napisania kolejnej notki, ale… nic na
siłę.
Nie mam wyrzutów sumienia, że tyle czasu poświęcam na
literaturę tzw. mało ambitną. Od czasu do czasu widuję na blogach opinie o
książkach o tematyce wojennej czy obozowej, zwykle z dołączonym komentarzem
„trzeba czytać takie rzeczy, aby to się już nigdy więcej nie powtórzyło”. Moim
zdaniem trzeba pisać i publikować takie książki, by podobne działania nie
przechodziły bez echa bądź popadały w zapomnienie, tu pełna zgoda. Ale naprawdę
nie wydaje mi się, abym przez fakt, iż zmuszę się do przeczytania czegoś, po
czym będę chodziła roztrzęsiona przez wiele dni i śniła po nocach koszmary,
mogła zapobiec jakiejś wojnie. Wojny wciąż wybuchają i będą się toczyć tak
długo, jak długo ktoś będzie miał w tym interes, a ludzkość staje się coraz
bardziej pomysłowa w swym okrucieństwie. „Jesteś tym, co czytasz” napisała
niedawno Anna Maruszeczko we wstępie do lutowego numeru „Urody Życia”. Dlatego
oficjalnie wypisuję się z trendu „trzeba czytać to czy tamto”. Wolę czytać teksty
budujące, wzmacniające, dające pozytywną energię i ładujące akumulatory niż
szargające nerwy i budzące lęk przed światem.
A teraz z zupełnie innej beczki czyli muszę, bo się uduszę.
Latem wybrałam się na wystawę fotograficzną „Dzień dobry Marylin”, skuszona
m.in. obietnicą dużego wyboru gadżetów okołowystawowych. Wymarzyłam sobie
zakładkę z czytającą Marylin, choć przyznaję, do dziś nie wiem, czy akurat
Milton H. Greene robił aktorce takie zdjęcia. Wystawa mnie w pełni
usatysfakcjonowała, natomiast wybór pamiątek był więcej niż skromny, a o
zakładkach oczywiście mowy być nie mogło. Wytłumaczyłam sobie, że widocznie
przyszłam zbyt późno i jakoś pogodziłam się z tym faktem. Na dniach obejrzałam
wystawę „Arcydzieła malarstwa polskiego XIX/XX w.” w Pałacu Królewskim.
Świetnie przygotowana, wybór gadżetów naprawdę duży, w dodatku w dużej
rozpiętości cenowej, więc każdy znajdzie coś dla siebie. Ale o zakładkach do
książek znowu nikt nie pomyślał… bo i po co? Polacy wszak nie czytają,
Europejska Stolica Kultury nie jest pod tym względem wyjątkiem, po co zatem
produkować coś tak niepotrzebnego?
Zakończenie będzie optymistyczne. W ostatniej „Polityce” (nr 6/2016)
ukazał się artykuł Aleksandry Żelazińskiej „Książki wieczyste”, a tam same
dobre wiadomości. Książki są coraz większe objętościowo, kolejne modele
czytników naśladują papier, a mimo popularności e-booków książka papierowa ma
się doskonale i nie zanosi się na to, aby nowe technologie wyparły druk. A
zatem, wbrew ponurym przepowiedniom, nie wylewamy dziecka z kąpielą.
Przynajmniej na razie.