Gdybym przeczytała „Amsterdam” krótko po ukazaniu się, być
może byłabym zachwycona. Ale przeczytałam go ponad miesiąc temu, mając już za
sobą dwa tytuły tego autora, i nadal wywołuje u mnie głównie wzruszenie ramion.
Nie ulega wątpliwości, że to dobra powieść, podejmująca kilka interesujących
tematów i nasycona celnymi obserwacjami. Ale przy tym dość przewidywalna.
Czym jest „Amsterdam”? Obrazem współczesnego dziennikarstwa,
odhumanizowanego, goniącego za sensacją, schlebiającego niskim gustom
potencjalnych odbiorców. Powieścią o relacjach między mężczyznami – szorstkiej
chwilami przyjaźni, skrywanej nienawiści, rywalizacji w pracy. McEwan opisując
swoich bohaterów akcentuje przede wszystkim ich przywary, i nie oszczędza
nikogo. Clive i Vernon przekonują się wzajemnie do przyzwoitego zachowania, ale
postępują niemoralnie. Zdradzany i pogardzany mąż bierze bezlitosny odwet na
kochankach żony. Polityk broniący wartości rodzinnych okazuje się hipokrytą. Aż
się prosi, by wrzucić „Amsterdam” do szufladki z napisem „świat jest podły, a
ludzie są źli”. I chociaż nie mogę odmówić tej prozie walorów artystycznych czy
prawdy psychologicznej, to jednak stwierdzam, że nie polubiliśmy się z panem
McEwanem. Trudno.
Moja ocena: 3,5/6