Czytana zaraz po tchnącym chłodem „Amsterdamie”, „Ewa Luna”
okazała się doskonałym antidotum na przygnębiający nastrój powieści McEwana. To
historia młodej jeszcze kobiety, której życie było tak barwne i pełne
nieoczekiwanych zwrotów, że mogłaby nim obdzielić kilka osób. Ewa pisze z
pozycji osoby, która wiele doświadczyła i widziała. Dlatego w jej narracji
sporo jest celnych stwierdzeń, charakteryzujących się życiową mądrością, a
także humorem i pewnym dystansem, w rodzaju: nowe życie wstąpiło w pogrążoną w marazmie dyktaturę, ponieważ fortuna
tyrana i jego krewnych urosła tak bardzo, że zostawili troszkę dla innych
(s. 14) czy jedyną wadą była na razie
jego młodość, ale ta choroba wszystkim z wiekiem mija (s. 112). Jako że
świeżo odkryła swój talent pisarski, bawi się nim, cyzelując zdania i z
upodobaniem odnotowując detale (wygląd, stan emocjonalny, wydarzenia z
przeszłości danej postaci), co nie zawsze ma znaczenie dla fabuły i może w
końcu nużyć.
Czy wszystko, co opisuje Ewa, wydarzyło się naprawdę? W
których momentach ubarwiła swoją opowieść? To nie jest aż tak istotne.
Ważniejsze, co chce w ten sposób przekazać – że świat jest niesłychanie bogaty
i różnorodny. Że każda historia może mieć szczęśliwe zakończenie. I że w rzece
musi nieraz upłynąć dużo wody, zanim człowiek znajdzie to, czego szuka – sens
życia, prawdziwą miłość, samego siebie.
Moja ocena: 4,5/6